Jurek Posted December 30, 2017 Share Posted December 30, 2017 (edited) SMAKI DZIECIŃSTWA Wakacje u babci - genesis Przez lata była to jedyna letnia rozrywka, gdyż mamy nie stać było na opłacenie innych wakacji dla trójki dzieciaków. Tak więc, gdy rozbrzmiewał ostatni dzwonek szkolny, z radością myśleliśmy o czekających nas przygodach u kochanej babci Franciszki. Wakacyjna wioseczka położona jest między dwoma rzeczkami, więc siłą rzeczy ich wody stanowiły jedną z podstawowych atrakcji tamtych dni; oczywiście jako obiekty wypraw wędkarskich, jak i kąpieli. Oprócz tego, do ważnych punktów programu należały niepowtarzalne smaki przyrządzanych przez babcię dań oraz babcine barwne opowieści, na wypadek uwięzienia przez złą pogodę, trójki oprychów w domu. Kolorytu pobytu dopełniały chłopięce psoty i figle rozmaite. No, więc jak to było ? Były to czasy, gdy łowiło się na kije leszczynowe. Po przyjezdzie, cała trójka urwisów udawała się w pobliskie chaszcze w celu pozyskania odpowiedniego kija. Nie wiedząc co oznacza słowo akcja progresywna, czy paraboliczna szerzono spustoszenie w leszczynowym drzewostanie szukając wędziska o odpowiedniej wadze dla dziecięcych rączek i kierując się " ciętością kija ", tzn., szukając wg dzisiejszych norm raczej akcji szczytowej. Następnie była wyprawa do sklepu po zakup kilku metrów żyłki głownej / o fi ok. 0,25 / i metra przyponówki 0,15 / najcieńsza wtedy żyłeczka dostepna na rynku / oraz taśmy ołowianej i kilku haczyków. Potem przechodzono do fazy siania popłochu w stadzie babcinego drobiu i pozyskiwania piór na spławik. Dalej, w okolicy umownego dolnika przybijano kołowrotek, na który składały się dwa gwózdki wbite w odległości 10 cm, na które nawijało się zapas żyłki. Potem dzieło zbrojenia wędeczki dopełniały 3-4 przelotki wykonane z drutu i przytwierdzane do kija drucikiem miedzianym. Zabierało to wszystko mniej więcej dzień, po czym pełna wrażeń i nadziei trójka wytrawnych wędkarzy udawała sie na zasłużony, nocny odpoczynek. Niezapomniany, mocny sen na babcinym, świeżo wypchanym słomą sienniku i niezapomniane tykanie stojącego w rogu sypialni, starego, poniemieckiego zegara - szafy. Zasypiało się natychmiast i dłuugo spało. Rano okazywało się, że slońce już wysoko, więc ...śniadanie jedzone w pośpiechu, kopanie dżdżownic w ogródku i nad rzekę !. Niezapomniana droga przez łąki ... odurzający zapach kwitnacego kobierca kwiatów, piekące słońce, niesamowity, dzwięczny śpiew skowronków, miękkie " kuik..kuik " nisko latających czajek, bociany z powagą kroczące po zielonym dywanie, bzyczenie pracowitych pszczółek...niezapomniana sceneria...niezapomniane chwile. Po dotarciu na " walczakowe ", chłopięce oczy łapczywie przyglądały się nurtowi Łużycy, wypatrując rzecznych " potworów " ; od razu ujawniały się zawzięcie oczkujące uklejki. Za chwilę wędkarska gromadka rozpierzchała sie po łące i następowała faza łapania pasikoników, much, motyli i wszystkiego, co tam się tylko w powietrzu, z owadziego rodu, poruszało. Potem, pierwsze nieudolne rzuty, ale po kilku próbach owadzia przynęta przestawała bruzdzić powierzchnie wody i pierwsze srebrne rybki zaczęły łakomić się na podawane " mięsko". Ależ to były cenne trofea ! Zdarzały się i takie po ok 15 - 20 cm ! Trafiały się i 20-25 cm klonki. Jakże trudne do podejścia, ile to razy skradaliśmy się do brzegu naśladując Szarika; niezapomniane, parzące twarz pokrzywy i tnące w najmniej odpowiednim momencie komary. A jak już nic nie brało, to można było liczyć na kiełbiki. Wybierało się spowolniony nurt i w odległości kilku metrów od miejsca połowu silnie mąciło nogami wodę, i następnie zarzucało przepływanko-przystawkę z kawałkiem dżdżownicy na haczyku. Brały jak głupie, bez opamiętania. Mączniki, lata 60/70. Oczywiście, z tematem związany jest I utwór. Niestety pojedyńczego nagrania nie udało mi sie namierzyć. Zgłoś do moderatora 89.228.225.24 Edited December 30, 2017 by Jerzy 1 1 Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Jurek Posted December 30, 2017 Author Share Posted December 30, 2017 SMAKI DZIECIŃSTWA wakacje u Babci - nasza kochana Babcia Franciszka Kiełbi w Łużycy żyło zatrzęsienie. Praktycznie na każdym, w miarę spowolnionym odcinku, można było spotkać stadko liczące po kilkadziesiąt sztuk, tych stojących przy dnie, pozornie bez ruchu żerujących rybek. Niektóre osobniki były naprawdę okazowe, zdarzały się i 15 centymetrowe srebrne torpedki. Smakowały wybornie, obtaczane w mące i smażone na masełku. Wtedy po raz pierwszy zetknęliśmy się z zasadą no kill wypowiedzianą ustami Babci : " przecież takiemu maleństwu to szkoda życia odbierać ". Uspokoiła sie trochę gdy wyjaśniliśmy jej, że to nie jest narybek tylko dorosłe okazy. Apetyt na kiełbiki wyraznie w nas osłabł, gdy Babcia odmówiła współpracy i przestała je sprawiać. Nie miała za bardzo czasu na oczyszczenie kilkudziesięciu drobnych rybek. Zemsta trzech urwisów była straszna - wpuszczono 4 sztuki do babcinej studni. Oj, skóra na pośladkach piekła po dziadkowym pasku, gdy sprawa wyszła na jaw. Zapamiętaliśmy Babcię Franciszkę jako osobę bardzo pracowitą, zawsze się krzątającą po obejściu. Jej niska, drobna postać była w ciągłym ruchu. Nigdy się nie skarżyła. Na głowie miała cały dom z obejściem, ogródek, świniaka w chlewiku. Np.: pół dnia spędzała na zrywaniu po okolicznych rowach " zielonego dla wieprzka ". Wszędzie panował wzorowy porządek, obejście było codziennie pod wieczór pozamiatane i wygrabione. I do tego wszystkiego, przez cały miesiąc, miała na głowie trójkę łobuziaków. Gotowała nam cudownie pachnące kluchy na parze, podawała je z sosem karmelowym, za którym wprost przepadaliśmy. Na śniadanie często bywała polewka- palce lizać, albo twarożek ze swojskiego sera wraz ze świeżo zerwanym z ogródka koperkiem. Jego niesamowity zapach towarzyszy mi we wspomnieniach do tej pory. Na podwieczorek zaś - racuchy drożdżowe z cukrem waniliowym i do tego kompot z porzeczek. Już jako dorośli, jezdziliśmy specjalnie na nie do Babci. Na podwórzu rosła rozłożysta papierówka. Miała tylko tą wadę, że obdarzała nas jabłkami raz na dwa lata. Ale za to jakże cudownie, orzezwiająco pachnącymi; pełnymi szklanego miodu, gdy dojrzały. Słodko kwaśny nektar spływał po umorusanych policzkach małych łakomczuchów. Pochłanialiśmy je kilogramami ! Przed domem w pięknie wypielonym ogródku, rosły kocie łapki. Te rosnące na cienkich, wysokich łodygach kwiatki były tak charakterystyczne, że do tej pory gdy je widzę u kogoś natychmiast nasuwa mi się na myśl tamto miejsce. Mieliśmy tam jednego serdecznego kolegę - Zdzicha. Zaraziliśmy go skutecznie wędkar - stwem, ale... jak to na wsi bywa, dla niego wakacje to były obowiązki a nie wczasy. Musiał codziennie paść pięć krów, pilnując by nie czyniły szkody w sąsiedzkich zagonach. Trwało to od rana do póznego popołudnia a trasa przemarszu na pastwisko wynosiła ok. 1 kilometr. Więc siłą rzeczy na łowienie ryb nie pozostawało mu za wiele czasu, za wyjątkiem dni świątecznych. Staraliśmy się być solidarni w jego cierpieniu i często towarzyszyliśmy mu. Ale pewnego upalnego dnia, około południa, krówska zaczęły niespokojnie spoglądać się spode łbów dookoła, popodnosiły ogony i pognały z pastwiska do domu. " Zagziły się " stwierdził Zdzich i wytłumaczył, że to przez atak gzów, boleśnie tnących bydło. Aktywność owadzich natrętów wzrastała wraz ze wzrostem temperatury. Po powrocie do domu nikt już nie wymagał od Zdzicha ponownego kursu na łąki. W ten sposób odkryto wspaniały sposób na skrócenie pobytu na pastwisku. Trzeba tylko było głośno bzyczeć w pobliżu nieszczęsnych zwierząt. Z ust czwórki łobuzów wydobywało się półdzwięczne " bzzzzzyyyyy", jakże podobne do dalekowschodniej mantry, słyszanej obecnie przy okazji seansów medytacyjnych. Zawsze, w końcu, skutkowało to " zagzeniem się " i ucieczką spanikowanych krów do obejścia. I dopóki zdarzało się to raz albo dwa razy w tygodniu, nie wzbudzało szczególnych podejrzeń. Po czym, wczesnym popołudniem, całą czwórką wytrawnych wędkarzy, udawano się na upragnione łowy. Ale gdy gzy zaczęły atakować codziennie - Zdzich " pękł " podczas przesłuchania ! Oj, znowu piekły pośladki, po dziadkowym pasku, oj piekły ! 1 1 Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Jurek Posted December 30, 2017 Author Share Posted December 30, 2017 SMAKI DZIECIŃSTWA Wakacje u babci - Ginek Po sąsiedzku mieszkał Ginek. Ginek liczył sobie o 4 lata więcej i przerastał o głowę najwyższego z nas. Pochodził z dość dużego gospodarstwa więc nie miał czasu na chodzenie z nami na ryby. W dni świąteczne natomiast zjawiał się nad rzeką i bezceremonialnie kąpał się w dołku na " walczakowym ", nie bacząc na zarzucane przez nas w to miejsce zestawy . Byliśmy na niego wściekli ale na otwarty sprzeciw nie odważaliśmy się, wobec znacznej przewagi siły po stronie Ginka - dryblasa, zaprawionego do ciężkiej pracy w rolnictwie. Parę razy próbowaliśmy ale kończyło to się na...bezmyślnym ujadaniu i krążeniu przez stado ratlerków wokół otoczonego niedzwiedzia. Jak miał dobry humor potrafił też dać sztachnąć się " sportem " i śmiać się do rozpuku gdy nasze płuca chciały wyskoczyć na zewnątrz po takim " zaciągnięciu ". Mawiał przy tym : -"... sport to zdrowie póki ojciec się nie dowi, hehehe..." Pouczał nas też: -"... ryb sie nie łowi, ryby sie łapi ...hehehe." Wchodził przy tym do rzeczki / woda sięgała mu ponad pas / i wkładał w korzenie te swoje wielkie łapska, po czym, za chwilę ... wyjmował płoć lub okonia, często takie powyżej 20 cm. W każdym bądz razie większe od tych naszych łowionych na wędki. Mówił też przy tym : "... rybkę trzeba pogłaskać po ogonie i jak im zesztywnieje to nie mogą się już ruszyć, no bo mają zablokowany ster ...hehehe ". Raz skusiłem się aby z nim uczestniczyć w takim obmacywaniu korzeni. Po włożeniu dłoni w ich gmatwaninę poczułem tak mocne ukłucie, że wyskoczyłem na brzeg jak oparzony machając krwawiącym palcem. Reszta jak to zobaczyła to, podobnie jak ja, skutecznie wyleczyła się z tej metody pozyskiwania ryb. Uraz pozostał mi tak silny, że do tej pory za nic w świecie nie włożyłbym ręki w jakieś podwodne chaszcze. Ginek, strzykając śliną przez zęby, wycedził "...inteligenciki p......, ..hehehe ". Mieliśmy jednak i pożytek z Ginka, bo zdarzało się, że w niedzielę bywało więcej chętnych do kąpieli, zwłaszcza na ostrowskim brzegu. Wtedy jego postura i siła skutecznie hamowały zapędy innych osiłków, aby nas przeganiać z tego miejsca. Naprzeciw Dziadków mieszkał Szmaj. Pamiętam jego wielgachne wąsiska i niesamowite pojazdy, jakie wprost wyczarowywał z drewna. Był geniuszem stolarstwa. Jego mini traktorki i samochodziki o wielkości wystarczającej aby dzieciak mógł w nich wygodnie zasiąść, były obiektem naszych wzdychań i dziecięcych marzeń. Konstruując je zachowywał proporcję i kolorystykę prawdziwych pojazdów. Czasami pozwalał nam nimi pojezdzić. Poruszały się napędzane siłą mięśni nóg małego kierowcy, za pomocą sysytemu dzwigni i przekładni zmyślnie ukrytych pod pulpitem deski rozdzielczej pojazdu. Był też miejscowym twórcą ludowym i gawędziarzem, a połowę domu przeznaczył na muzeum starych wiejskich sprzętów. Oprowadzał po nim liczne wycieczki, opowiadając przy tym niezliczone historie i anegdoty. A wieczorami przychodził do Dziadka Andrzeja i miał miejsce ceremoniał słuchania Radia Wolna Europa. Nie mogliśmy się nadziwić jak można słuchać tych przerazliwych trzasków i gwizdów zagłuszanej audycji. Ale intrygowała nas ta cała atmosfera konspiracji, jaka towarzyszyła tym swoistym radiowym spektaklom - zasłonięte szczelnie okna / nie wiadomo po co bo " chłopy " odpalali jednego " sporta " od drugiego i w izbie była niezła dymówa, aż w oczy szczypało /. Do tego przyciemnione światło, rozmowy półgłosem. Niewiele z treści audycji się słyszało ale gdyby nawet - to i tak niewiele z niej rozumieliśmy. Ale ostro protestowaliśmy gdy wyganiano nas spać. Początek lat siedemdziesiątych to już praca zarobkowa przez część wakacji. W naszej rodzinnej wsi zboże wtedy kosiło się za pomocą kosiarek z napędem konnym. Wymagało to ręcznego formowania i wiązania snopków. Łan zboża podzielony był na 4 równe działki i do wiązania potrzeba było 5 ludzi, którzy krążyli po kolei za kosiarką poruszającą się dookoła pola. Ze względu na młody wiek, a przede wszystkim na nie przyswyczajenie do ciężkiej pracy, pracowaliśmy nie na trzech lecz na dwóch działkach, zarabiając w ten sposób 2 dniówki. Chociaż jedliśmy przy tym za trzech / a może i czterech, bo apetyty dopisywały / to gospodarze i tak byli zadowoleni wobec nagminnego braku rąk do pracy. Nigdy nie zapomnę pobudek po takim pierwszym dniu harówki, gdy wszystkie, nawet najmniejsze kostki bolały, bolały plecy, bolały dłonie z pozadzieranymi przez " powrósła " od snopków skórkami od paznokci, bolało wszystko. A tu trzeba wstawać już o 6-ej !! Bo od 7,30 na pole. Tragedia wprost ! Po kilku dniach mijały tak ostre doznania i jakoś te 2-3 tygodnie przeżywaliśmy. Potem wypłata, oddanie wszystkiwgo mamie / nawet przez myśl nam nie przyszło, że może być inaczej /. Zawsze nam pozostawiała część zarobionych pieniędzy. No to na to tylko czekaliśmy. W dzień targowy udawaliśmy się na zakupy do Kalisza. Zawsze były tam 2-3 stoiska z artykułami wędkarskimi i z wypiekami na twarzach oglądaliśmy, przeglądaliśmy, dotykaliśmy. I tak na zmianę - towar, a za chwilę, ukrywając sie przed ciekawskimi, obcymi oczami - swoje zasoby pieniężne w kieszeniach. Niestety ceny i wówczas były solidne, i tak naprawdę, to trzeba się było sporo naprzebierać aby kupić nie to co by się chciało ale to na co wystarczało. Pierwsze nasze decyzje to zamiast przepięknych, ręcznie " obrobionych " bambusówek - wędeczki z trzciny, długie na ok. 2,5 m. Nie uzbrojone, ale na pierwszy rzut oka bardzo przypominające te ostatnie. Przelotek też nie kupowaliśmy ale za to wystarczyło na solidne kołowrotki o ruchomej szpuli - radzieckie " katuszki ", bardzo lekkie, bo wykonane z jakichś aluminiowych stopów i dodatkowo z maksymalną ilością otworów w obudowie. Nie miały hamulca ale terkotkę, a jakże ! Znaczny, kilkunastocentymetrowy przekrój szpuli pozwalał na szybkie zwijanie żyłki. Jak się potem okazało był to przysłowiowy " strzał w dziesiątkę ", jeden z najlepszych zakupów wędkarskich w moim życiu. Kołowrotki ułatwiały łowienie zarówno " na spław " / ze względu na małą wagę oraz lekko obracającą się szpulę / jak i na żywca / solidność wykonania /. " Katuszka " ta służyła mi przez 20 lat ! Do tego, każdy z nas, dołożył po 50 m gorzowskiej tęczówki, o przekroju 0,30. Ta żyłka wtedy to było top trendy. Oczami wyobrazni widzieliśmy już jak największe rybie okazy z Łużycy padają naszym łupem, bo uwierzyliśmy sprzedawcy, że jest niewidoczna w wodzie. Przekonał nas do tego, że jak ryba nawet ją dotknie, to się nie przestraszy bo nie jest w stanie zauważyć żyłki ! Zapewniał przy tym, że tylko u niego można takie cudo nabyć. Liczyliśmy więc, że Zdzich " pęknie " z zazdrości na widok tęczóweczki i pozostałych nabytków. Całość zakupów uzupełniały po 3 "stalki " z kotwiczkami, po kilka haczyków i po 5 m przyponówki 0,15 i 0,25. Zakupiliśmy też po 1 spławiku żywcowym w kształcie odwróconej wydłużonej kropli o wyporności 15 g, cudownie pomalowanym na czerwono od góry i zielono na korpusie. Przy okazji " wciśnięto " nam po dwa minispławiczki " kierunkowe " . Pan wyjaśnił, że należy zakładać je przed spławikiem żywcowym w odległości na jaką pozwoli wędka przed zarzuceniem, a wtedy nie ma potrzeby błądzenia wzrokiem gdy nie zauważy się miejsca wciągnięcia spławika pod wodę. Jak się okazało, spławiczki te sprawdzały się rewelacyjnie ale przy innej metodzie. Tak uzbrojona " banda trojga " nie mogła już doczekać się wyjazdu do Babci. 1 Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Jurek Posted December 30, 2017 Author Share Posted December 30, 2017 SMAKI DZIECIŃSTWA wakcje u babci - z biegiem rzeki Gdy nastąpił dzień wyjazdu do Babci pierwsze problemy wystąpiły z transportem 2,5 m wędek w autobusie PKS. Panował niesamowity ścisk przy wsiadaniu na dworcowym stanowisku a kierowca dodatkowo odmówił transportu młodych wędkarzy wyrażając obawę o stan oczu pozostałych pasażerów. Dopiero perswazja jednego z dorosłych, który ujął się za dzieciakami i wykupienie dodatkowego biletu za transport wędeczek, udobruchały mistrza kierownicy. Wędki ułożono na podłodze wzdłuż krawędzi okien pojazdu. Modliliśmy się aby ktoś, niechcący, nie zmiażdżył szczytówek. Ale jakoś szczęśliwie podróż zakończyła się i chyłkiem przemykając obok domostwa Zdzicha / postanowiliśmy, że pochwalimy się sprzętem dopiero w momencie wspólnej wyprawy na ryby, aby zwiększyć efekt opadnięcia "kopary" / dotarliśmy do celu. Nazajutrz " kopara " opadła ... ale nam. Zdzich zabłysnął nowiutką, dwuczęściową uzbrojoną w oryginalne przelotki bambusówką, kołowrotkiem i...tęczóweczką. Jakoś przełknęliśmy jego puszenie się. Ale z wyprawą na rybki musieliśmy kilka dni poczekać, jako że oprócz nowego sprzętu przywiezliśmy też ze sobą deszcz i lało przez kilka dni. Jak już wcześniej wspomniałem, na taką okoliczność Babcia tylko czekała aby obdarzyć nas swoimi opowieściami, niektóre z nich znaliśmy na pamięć. Ale, że poza wakacjami Babcię się widywało tylko 2-3 razy w roku, to chętnie wysłuchiwaliśmy jej opowiadań / zwłaszcza na początku pobytu /. Zresztą, była to jedyna rozrywka bo dziadkowie nie posiadali telewizora. W tamtych czasach / początki ery tow. Edwarda / mało kto takowy posiadał. Dobrze zapamiętałem, np. historię budowy babcinej chaty. Otóż, zanim ją pobudowano, przez kilka lat wspólnie nielegalnie przekraczali oddaloną o kilka km granicę z Niemcami i najmowali się na dwa m-ce do pracy u bauera. Z wypiekami na buziach słuchaliśmy jak babcia z dziadkiem musieli chować się po chaszczach przed patrolami straży granicznej, jak kilka razy strzelano za nimi. Działało to na chłopięcą wyobraznię, oj działało, zwłaszcza po oglądanych w rodzinnym domu odcinkach czterech pancernych i psa oraz kpt-na Hansa Klossa. Gdy odłożona ilość marek wystarczyła na nabycie ok. 0,5 ha działki i drewna budowlanego oraz opłacenie cieśli, postawiono chatę w stanie, nazwijmy to - developerskim. Następnie dziadkowie, już własnoręcznie i własnonożnie / tak, tak dokładnie - " własnonożnie " / mozolnie rozrabiając glinę z wodą i trzciną wykleili ściany od wewnątrz oraz powałę i polepę. / dla niezorientowanych : sufit i podłogę /. W związku z tym, teoretycznie, po stryszku można się było poruszać ale tylko po belkach nośnych. Były mało widoczne i nawet my nie ryzykowaliśmy łażenia po nim. Oczywiście dach był wykonany ze słomy. Dopiero w latach sześćdziesiątych zastąpiono go dachówką. Domostwo składało się z kuchni, pokoju, przedsionka i komórki przy nim, z której to po drabinie, można było dostać się na strych. Ciasne ale własne ! Pod koniec lat sześćdziesiątych dobudowano z cegły tzw. kuchnię letnią i odtąd przez nią wchodziło się do właściwego domu. Wielkie wrażenie na nas robiło opowiadanie Babci o tragedii Drezna, zrównanego z ziemią przez lotnictwo alianckie. Akurat w tym czasie dziadkowie wraz z dziećmi byli przymusowo wywiezieni do pracy na wsi, właśnie w jego okolicy. Obudził ich ryk syren z oddalonego o kilkanaście km miasta oraz huk przelatujących fal samolotów. Uciekli w pole wiwatując na cześć aliantów, w oddali dogorywało miasto - w ryku syren, nurkujących samolotów, gwizdu bomb. Bali się okrutnie ale cieszyli się. Podobno, łuna pożarów była tak silna, że zrobiło się na pół jasno w środku nocy. Jakiś niecały kilometr od pola, na które uciekli przebywający tam Polacy, spadła amerykańska superforteca, załoga katapultowała się, momentalnie zjawili się niemieccy żołnierze i słychać było serie wystrzałów a potem wojsko wróciło roześmiane i zadowolone, jeńców żadnych nie wieziono. Takie to były czasy. No, ale pogoda w końcu poprawiła się i wędkarstwo zdominowało program pobytu.Na 2-3 kilometrowym odcinku Łużycy, ktory obławialiśmy, były trzy młyny : dwa czynne i jeden już zrujnowany. Ten zrujnowany / u Soczyńskiego / byl doskonałym miejscem na kąpiel, gdyż 2,5 metrowy dołek wymyty przez wodę spadającą kiedyś ze stawideł oraz powstałe rozlewisko z piaszczystym dnem zachęcały do bezpiecznego skakanie na " główkę ", prosto z niewielkiego mostku. Od głównego koryta wiodła wąska odnoga do znajdującego się kiedyś / albo jak mawiała babcia - " kiedysiś " /na brzegu budynku młyna, a za naszych czasów - już tylko jego pozostałości. Woda była w niej płytka ale dziwnie żółta i nieprzezroczysta. Po dotarciu do ruin rzeczka rozlewała swe wody pod budynkiem i wracała do koryta głównego po drugiej stronie mostku. Nie raz i nie dwa widzieliśmy w tym miejscu wielgachne płocie, wyrośnięte jelce i prawdopodobnie klenie wygrzewające się w słońcu i znikające natychmiast przy najmniejszym ruchu na brzegu. Nigdy nie udało się nam tam złowić jakiegokolwiek okazu. Wydaje mi się, że była to kwestia naszego zbyt nieostrożnego, dziecinnego zachowania nad wodą, chociaż spędzaliśmy tam nie raz i po pół dnia, cierpliwie czekając na branie i przy okazji drętwiejąc w niewygodnych, nieruchomych pozycjach, przykucnąwszy na zmurszałych belkach. Idąc ok. kilometra z biegiem rzeki docierało się do drugiego młyna / u Chodyły /. Ten był czynny i wykorzystywał na poły energię wody i prądu elektrycznego., Za przegradzającymi nurt stawidłami i mostem był " bełk " z huczącą wodą i niewielkie rozlewisko. Tutaj niejednokrotnie młodzi wędkarze spędzali całe dnie zawzięcie polujac na okazowe plocie, jelce i, pózniej, szczupaki i okonie. Odkryliśmy sposób na skrywające się pod samą obudową koła wodnego przepiękne 20 - 25 cm jelce. Trzeba było im podać z opadu kaduka / larwę chruścika /. I tutaj rewelacyjnie sprawdzały się, wspomniane w poprzedniej części opowieści, spławiczki " kierunkowe " od zestawów żywcowych. Wykonane były z białego styropianu, okrąglutkie i malutkie. Myślę, że nie miały większej wyporności jak 1 g. Trzeba było zarzucić zestaw pod samo koło młyńskie i obserwować spławik, gdyż woda była tam zmącona. Następowało energiczne, krótkie branie, zacięcie w tempo / minimalne spóznienie skutkowało wypluciem przynęty przez ostrożną rybę / i jelec lądował pod nogami szczęśliwego łowcy. Jednak miejsce na stanowisko było tylko jedno i nie raz przy tej okazji nie obywało się bez kłótni i poszturchiwań między nami. Po złowieniu 2-3 sztuk stado pierzchało i należało odczekać ok. pół godziny zanim znów sie pojawiało. Woda wyżłobiła w bełku ok. 2 metrowy dołek. Z samego dna pięknie brały na kaduka i kawałki dżdżownic wyrośnięte 20 cm, tłuściutkie kiełbiki. Z toni nie raz złowiliśmy 40 - 45 cm szczupaki na zestawy żywcowe. Po przekroczeniu drogi publicznej idąc ok. kilometra w kierunku ujścia Łużycy do Prosny można było dotrzeć do ostatniego, największego z młynów / u Krawczyka /. 1 Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Jurek Posted December 30, 2017 Author Share Posted December 30, 2017 (edited) SMAKI DZIECIŃSTWA Wakacje u babci - co nam zostalo z tych lat ? Na odcinku ok 1 km w linii prostej między ostatnimi młynami rzeczka zawzięcie meandrowała a wzdłuż brzegów gęsto i często rosły olchy, tworząc miejscami naturalny baldachim z gałęzi. Meandrując wymywała głębokie na ok. 2 - 2,5 m dołki, szerokie na 1-2,5 metra od brzegu zakrętu.Zwisające nad wodą gałęzie non stop dostarczały rybom naturalnego pokarmu. Zachowując ciszę i ukrywając się na brzegu można było obserwować liczne stadka oczkujących uklejek i jelców, zaś od czasu do czasu większe zawirowania wody po ataku drapieżników czy akcji większego klenia. Oczywiście nie uchodziło to wzrokowi wytrawnych młodych wędkarzy i determinowało naszą technikę łowienia, a mianowicie : " na spław ". Przeciętnie, poza zakrętami i na prostkach Łużyca była płytkim na jakieś 0,5 metra ciekiem, miejscami o wartkim wręcz nurcie. Chcę zaznaczyć, że geny wędkarskie odziedziczyliśmy po tacie, który zmarł gdy najstarszy z nas miał raptem 4,5 roku. Ale zarówno wśród mieszkańców naszej rodzinnej jak i babcinej wioski nie było wędkarzy wśród dorosłych, a więc kogoś kto mógłby nas podszkolić w skutecznych sposobach połowów. No proszę sobie wyobrazić, że nie było nawet internetu !! Na serio. Nikt ze znajomych nie prenumerował Wiadomości Wędkarskich więc na ówczesnym etapie rozwoju pasji wędkarskiej kompletnie brakowało nam wzorców. W sporadycznych też wypadkach spotykaliśmy dorosłych wędkarzy, którzy raczej nas przeganiali niż pomagali. Pewnie większość z nich wolała łowić w niedalekiej przecież i o wiele większej i dzikszej Prośnie. Dlatego nie potrafiliśmy się dobierać do skóry pływającym w wodach Łużycy okazowym kleniom. / tak teraz myślę, że to musiały być takie mierzące po ok. 40 cm klenie /. Wiele razy, po swoich atakach, zrywały nam zestawy po krótkim holu i rozpalały do białości chłopięcą wyobraznię. Przed młynem " u Krawczyka " z rzeczki o szerokości od 5-8metrów Łużyca rozszerzała się do jakichś 20 m przy samym moście ze stawidłami. Spadała kilka metrów w dół, żłobiąc przy okazji głęboczek na ok. 2-3m i tworząc za nim szerokie na ok.20 metrów rozlewisko , znajdujące się w głębokim jarze. W odległości ok. 15 metrów od stawideł woda mierzyła już zaledwie 0,5 metra głębokości i przechodziła we właściwy dla rzeczki wymiar. Niezapomniane doznania towarzyszyły wędkarzowi łowiącemu w młynowym bełku. Gdy stawidła byly zamknięte huk i szum spadającej kaskady wody uniemożliwiał swobodną rozmowę między łowiącymi, w powietrzu unosił się charakterystyczny, orzezwiajacy aerozol. Do tego zabawa w refleks z wyrośniętymi, gruntowymi płociami, biorącymi na kaduka z opadu. Wpływały one tam zapewne z Prosny, toczącej swe wody o kilkaset metrów dalej. Należało podawać zestaw dokładnie na granicy spienionej wody i spokojniejszego nurtu. Zauważyliśmy, że tylko zastosowanie spławika w białym kolorze nie płoszy ryb. Ale też oczy bolały od wytężania wzroku, bo woda na powierzchni toczyła dużo białej piany. Przepływ zestawu przez stanowiska ryb trwał kilka sekund i od nowa należało go przerzucać. Było to bardzo aktywne wędkowanie. Ale w nagrodę, łowiło się płocie, które trzeba było wkładać do siatki chwytając je obydwoma dłońmi. Czasami podczas takich łowów następowało bardzo ostre branie i taki odjazd, że nie pomagał i kołowrotek o ruchomej szpuli, następowało nieuchronne poluzowanie żyłki i wyhaczenie ryby lub zerwanie zestawu. Po takich przeżyciach, młody łowca nie mógł długo zasnąć w nocy wyobrażając sobie rozmiar rzecznego potwora, który już po kilku dniach rósł i rósł, a po powrocie do rodzinnej wioski nabierał wręcz wielorybich rozmiarów, przy okazji wspomnień z wakacji wymienianych z rówieśnikami. Tak myślę, że mogły to być brzany, z których pobliska Prosna wtedy była znana, a i teraz jeszcze trafiają się w niej takie osobniki. Nigdy nie udało się nam zwycięsko wyjść z takich " zapasów " . Wspominając dykteryjki z wakacyjnych przygód małych rozrabiaków nie można pominąć jeszcze jednego rytuału a mianowicie wyganiania ....much z domu. Polegało to na tym, że babcia zasłaniała ciemnymi kotarami okna co powodowało, że w izbach panował półmrok. Następnie otwierała szeroko drzwi wejściowe a my uzbrojeni w gałązki świeżo zerwane z liśćmi z drzew mogliśmy się wyżywać wymachując energicznie i zaganiając muchy, które masowo " podawały tyły " uciekając w kierunku światła, czyli otwartych drzwi. Naprawdę było to skuteczne i na dany dzień rozwiązywało problem much w domu. Nie używało się powszechnie stosowanego wtedy muchozolu aby nie tracić czasu na uciążliwe wymiatanie z zakamarków domowych padłych owadów. Pamiętam jeszcze jedną historyjkę, będącą już rodzinną anegdotą. Otóż, łowienie w Łużycy wywoływało w nas takie emocje, że mając znacznie bliżej na piękną miejscówkę, jaką bylo starorzecze innej rzeczki, to nie raz potrafiliśmy pojechać tam rowerami. A droga liczyła ponad 20 km i to, w przeważającej mierze, wertepami. Rzecz miała miejsce kilka lat pózniej. Pewnego września wybraliśmy się tam zabierając ze sobą nowego kumpla - Krzycha. Droga zajęła nam ok. półtorej godziny. Gdy minęło pół dnia łowienia zgłodnieliśmy i, pomimo jego oporów, namówiliśmy Krzysia na odwiedziny naszej babci, licząc na jej gościnność. I się nie przeliczyliśmy. Babcia serdecznie nas przyjęła i poczęstowała przepysznymi racuchami i kompotem. W trakcie gdy pałaszowaliśmy z wilczym apetytem, wygadaliśmy się, że mama pojechała do Kalisza na jakąś nauczycielską " nasiadówę ". Gdy Babcia zorientowała się, że w domu nie było nikogo to nagle przyjęła diametralnie inną postawę, złapała za miotłę i ruszyła na nas ze słowami : " Wy zarazy jedne, to dla rybek żeście dom zostawili bez opieki ? Ale już mi do domu ! " Pierwszy prysnął Krzysiek, za nim reszta, a kolega przez całą drogę mnie przedrzezniał mrucząc pod nosem : " nie wstydz się, zobaczysz jaka nasza babcia jest równiacha ". Ps. Babcia Franciszka przeżyła 95 lat. Nie ma już śladu po jej domostwie. Łużycę " wystrzyżono na zero " pozbawiając ją prawie wszystkich drzew na naszym odcinku. Tragedia wprost ! Bez nich nie jest już to ta sama, urokliwa rzeczka. Cóż, panta rhei. Edited December 31, 2017 by Jerzy Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Jurek Posted January 2, 2018 Author Share Posted January 2, 2018 Trwaj chwilo, trwaj! Swierszczań Nareszcie na wymarzonym urlopie. I to gdzie ? Prastara puszcza, 4 jeziora w zasięgu ręki i ten spokój, brak zgiełku, pośpiechu, zgiełku, pośpiechu... Cisza. Można usłyszeć własne myśli; przebudził się pierwszej nocy i nie wierzył, że może być tak cicho, że ciemno może być tak, że nie można dostrzec nawet konturów czegokolwiek w pokoju. że nie słychać żadnych pomruków zgiełku miasta, że nie ma żadnej poświaty, że, że, że.... Kojąco. Wieczorem nie mógł zasnąć po tym, jak zobaczył linisko przyniesione przez bratanka gospodarza; 3,5 kg ciemnooliwkowego prosiaka. Złowione na ziemniaka, metr od brzegu. Wcześniej warunki połowu w tym miejscu trochę go zniechęcały; co prawda wody na ok. 4m ale dno miękkie o grubości ok. 6m ! Woda ciemna, skrajnie nieprzezroczysta, no i dostęp do brzegu poprzez trzęsawisko. Ale teraz to co innego, cały wieczór nie mógł przestać snuć marzenia ani pózniej zasnąć. Wstał o 2.30 zabrał ziemniaki, sprzęt i po cichutku wyszedł na podwórze. Za chwile był już nad jeziorkiem. Niebo było bezchmurne, księżyc świecił, nie było problemu z trafieniem po chybotliwej kładce na pomościk przygotowany dla gości przez gospodarza. Podkradł się cichutko i drżącymi z emocji rękoma wrzucił do wody 3 garści rozdrobnionych ziemniaków, zarzucił przystawkę i w absolutnej ciszy przykucnął na krzesełku. Uwielbiał te nocne wędkarskie wyprawy. Niezapomniany widok świetlika spławika, czy szczytówki. .... Siedział tak w bezruchu, w sercu prastarego matecznika i chłonął tą ciszę. Nad powierzchnią wody unosił się opar, bardziej go czuł niż widział bo lekki wietrzyk muskał go nim po twarzy. Nagle usłyszał ciche piii,piii - to zapewne raniuszki, najwcześniejsze ze skrzydlatych mieszkańców lasu dawały znać o swojej obecności. Zaraz inni uczestnicy koncertu witającego dzień zaczną się stroić ... Powolutku dniało. Uwielbiał te chwile w swych nocnych wyprawach, właśnie to zaranie dnia. Najcudowniejsze momenty. A tutaj jeszcze prastara puszcza, sosny takie, że dobrze trzeba zadzierać głowę aby dojrzeć czubek. Chłonął to wszystko całym sobą czując, jak jednoczy się tętnem pierwotnego życia. Co za wspaniałe chwile ! Trwaj chwilo, trwaj .... Boże, Ty to wszystko nam dałeś a co myśmy z tym zrobili ? Nagle kątem oka zauważa lekkie przesunięcie się spławika. Kładzie dłoń na wędce, spławik powoli wraca na swoje miejsce i znów zaczyna się przesuwać, tym razem szybciej. Na haczyku spory kawałek ziemniaka, więc postanawia zaczekać z zacięciem. Jest mu bardzo niewygodnie, bo zle położył wędkę a boi się ruszyć, spławik przecież tuż, tuż. Od pół godziny nic się nie dzieje, postanawia powolutku poprawić się na krzesełku i prostuje obolałe plecy. To co nastąpiło potem zapamięta na zawsze - potężny gejzer wody wybucha przed nim tak, że serce podskakuje do gardła. Osłupiały, skamieniały, ociera popryskaną twarz i patrzy na kręgi rozchodzące się po powierzchni. Co to było ? Czyżby, jakiś głupi dowcip kogoś kto w ten sposób postanowił się rozerwać ? Ale nie ma nikogo.... Gospodarz wyjaśnił mu, że to musiał być bóbr, który przestraszony - walnął ogonem o wodę.... Posejnele, 2012, jezioro Świerszczań. 1 Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Jurek Posted January 2, 2018 Author Share Posted January 2, 2018 Trwaj chwilo, trwaj..... Jeziorsko Jak grom z jasnego nieba spadła na niego wiadomość od Bogdana - " Przyjeżdżaj, wiem gdzie miejscowi z powodzeniem łowią z brzegu. I to wielkie leszcze i 10-cio kilowe karpie !" Wcześniej, wielokrotnie przejeżdżając przez tamę, obserwował wygrzewające się na słońcu cielska sumów. Wrażenie robił też sam zbiornik, ale tylko swoją wielkością, bo płaskie, pozbawione drzew brzegi, nie nastrajały zbyt romantycznie. Typowa zaporówka. Parę razy schodził na sam brzeg, podjeżdżając w różnych miejscach; nigdy nie spotkał wędkarza, za to widział wielu łowiących z łódek. Na pewno wędkowanie z brzegu utrudniały płytkość wody i silnie zarośnięte dno. W wielu miejscach podłoże było podmoknięte. Ale wielkość wody i niezapomniany widok kilkudziesięciokilowych sumów, rozpalały jego i kolegów wyobraznię : - jakież to rybska musiały pływać w takim akwenie ? Po takiej wizycie odżywała w nim i paliła jak żywy ogień wielka wędkarska pasja, której niestety, nie mógł realizować. Powód ? - brak czasu. Udzielał się wtedy aktywnie w jednej z większych korporacji. Będąc top menedżerem, ze zdziwieniem przekonywał się na własnej skórze, z czym wiąże się chęć życia w zachodnim standardzie i jakie to stanowi wyzwanie dla życia rodzinnego i osobistego. Zrozumiał, że wdrapanie się na szczyt to pikuś w porównaniu do orki aby to wszystko utrzymać na odpowiednim już poziomie ! Nie miał więc absolutnie czasu na oddawanie się ulubionemu hobby, a już tym bardziej, na wymagające wiele czasu, badanie miejscówek i kombinowanie gdzie by tu ....? Cieszył się, gdy chociaż raz w miesiącu udało mu się wyrwać na parę godzin. Dlatego, wspomniany zbiornik, był tylko w sferze jego wędkarskich marzeń. A tu nagle taka informacja !!! I do tego, że ryby najlepiej w tej chwili "gryzą" w nocy ! Uwielbiał przecież nocne zasiadki. Ten jakże ekscytujący widok refleksów z zamocowanych na szczytówkach świetlików, kołyszących się w momencie brania, i do tego ta sceneria ! - cisza przeplatana tajemniczymi odgłosami przyrody ...te tajemnicze szelesty, trzaski ... te dzwięki budzących się ptaków... od nieśmiałych początkowo kwileń, przechodzące stopniowo, bez jakiegokolwiek pośpiechu, w coraz radośniejszy i donioślejszy śpiew ,niezmiennie witający nowy dzień. Ech... W tym okresie pragnął takich doznań w trójnasób; było to wprost kojące i dzałało jak balsam na jego skołatane nerwy i wyczerpany umysł. Była przepiękna, buchająca świeżą zielenią, końcówka maja. Temperatura grubo przekraczała 20 stopni w dzień, a 10 w nocy. Wszędzie unosił się oszałamiający zapach kwitnących drzew i obsypanych kwiatami, niczym płatkami śniegu, krzewów. Na łąkach i trawnikach świeżutka zieleń poprzetykana żółtymi plamkami mleczów i białymi - stokrotek. I ta muzyka miłosnych uniesień skrzydlatej braci, bądz wabiącej w ten sposób swoje wybranki, bądz też zaciekle walczącej o terytoria, bądz też odganiającej rywali z już zajętych rewirów. Wszytko w wielkim wirze czasu, jakim jest cud narodzin kolejnego życia. Wymarzona wprost sceneria na nocną zasiadkę ! Akurat przyszło mu jechać na naradę do centrali . Nie musiał długo namawiać Krzyśka, towarzysza wspólnych wędkarskich wypraw. Ten zgodził się nawet grzecznie czekać bliżej nieokreśloną ilość czasu na zakończenie narady, aby w drodze powrotnej zakosztować wędkarskiej przygody. Po drodze mieli jeszcze wstąpić do "centrum wędkarstwa", zaopatrzyć się tam we wszystko, co potrzebowali i pozostawał tylko dojazd na łowisko. Oczywiście, w sklepie wędkarskim tradycyjnie zamarudzili, dotykając i próbując wędzisk, kołowrotków, zafascynowani sprzętem, jakiego w żadnym sklepie na swojej prowincji nigdy nie widzieli. Oszolomieni ilością oferowanego towaru, marek producentów - i to w każdej dziedzinie, zdali sie na sprzedawcę w kwestii doboru stosownej zanęty. Co do przynęty, to już wiedzieli od Bogdana, że najlepsza będzie kukurydza z puszki. Przezornie uzupełnił też w bagażniku zapas wody ognistej , uszczuplony po ostatnich negocjacjach z rodzimą drogówką. A nuż trzeba będzie uściślić informacje ? Tak więc, przygotowani na wszystko, jeszcze za dnia szczęśliwie dojechali nad zalew. Bogdan czekał tam już na nich i wspólnie dotarli na miejscówkę. Tak na pierwszy rzut oka, niczym szczególnym nie wyróżniała sie od reszty linii brzegowej. Jednak, po bliższej obserwacji, zauważyć można było, że pas przydennej roślinności kończy sie jasną plamą dna w odległości jakichś 40 m od brzegu. Szerokość stanowiska też mieściła sie w podobnych granicach. Miejsca wystarczało więc w zupełności - i to dla trójki wędkarzy. W owym czasie był pasjonatem drgajacej szczytówki, porzucił całkowicie spławik, doświadczając skuteczności nowej metody. Pickerzyści byli wtedy uważani trochę za dziwaków; do takiej opinii przyczyniała sie na pewno oryginalna pozycja wędkarza siedzącego bokiem do wody i obserwował szczytówkę wędki ułożonej równolegle do linii brzegowej. Ale byla to jedyna niedogodność, do której sie przyzwyczaił. Wszystko rekompensowała skuteczność DS, zwłaszcza na dystansach do 20 m od brzegu. Krzysztof i Bogdan również hołdowali tej metodzie, zresztą -sam ich nią zaraził. Tak więc po przygotowaniu sprzętu i zanęceniu swoich stanowisk zarzucili cormoranowskie quivery, zajmując wygodne pozycję i zaczęło się oczekiwanie na pierwsze branie. W łowisko władowali każdy po ok. 3 kg zanęty i po 2 puszki kukurydzy. Na haczyki powędrowały jej 1-2 ziarnka. Zestawy nie były za wytrzymałe, łowili raczej delikatnie / biorąc pod uwagę warunki / żyłki główne 0, 23 przypony 0,18 lub 020. I tylko dlatego, że brali pod uwagę obecność kilkukilogramowych karpii. Zmierzchało i zapowiadała się kolejna, przepiękna noc po cudownym dniu, przepełnionym wszystkimi swoimi pełnowiosennymi urokami. Ok. 23 -ciej miał pierwsze branie, tak intensywne, że wędka spadła z podpórki. Po ok. 25 minutowym holu, bo ryba zaparkowała w przydenną roślinność, Krzychu podebrał mu karpia, 68 cm długości, ale za to z tych grubych ! Po godzinie kolejne branie i kolejny karp, z tym że mniejszy od poprzednika bo typowy sześćdziesiątak. Był zachwycony i szczęśliwy. Niestety współkompani wyprawy zaczęli raczyć się przywiezionym alkoholem, trochę przesadzili z tempem i posnęli. Nawet sie ucieszył, bo ich głośne zachowanie bardzo go denerwowało, przeszkadzając mu w syceniu sie tymi cudownymi momentami obcowania z naturą. Powyciagał ich zestawy z wody i skupił sie na swoim stanowisku. Obserwował wędkę i oddawał się temu cudownemu nastrojowi. W zasadzie był już usatysfakcjonowany jako wędkarz, jeszcze do niedawna było to jego niedościgłym marzeniem - móc łowić na tym zbiorniku ! A tu jeszcze został obdarzony takimi wspaniałymi trofeami ! Tylko jednego brakowało mu do pełni satysfakcji - chociażby jednego lechola, ale takiej pradziwej łopaty. Niestety, brania ustały i nie pozostawało mu nic innegoj jak czekać. Nie nudził sie wcale, czuł całym soba tą cudowna harmonię nocnej przyrody, czuł jak mu się resetuje umysł, zapomniał o statystykach, przelicznikach, prognostykach, manager bericht-ach, rankingach i o czym tam jeszcze ! Całym sobą chłonął ten cudowny nastrój w jakim sie znalazl. Kilka razy donęcał łowisko ale niewiele to pomagało. Pół drzemiąc, pół czuwając dotrwał do przedświtu. Koledzy nadal spali, postanowił, że zbudzi ich wraz z nastaniem dnia. Zasiadł wygodnie w fotelu i jego wzrok przykuło niebo naprzeciw stanowiska. Zaczął się brzask. Wschód stopniowo rozjaśniał intensywną purpurą słońca. Tafla wody idealnie uspokoiła się i całkowicie wygładziła, nie marszczyła jej nawet najmniejsza fala. Czerwień nieba odbijała się na powierzchni wody, żałował, że nie wziął ze sobą aparatu. Zza półprzymkniętych powiek obserwował zanęcone miejsce, bo znudziło mu się już siedzieć bokiem do wody. I nagle, co to ? Bez żadnego dzwięku, jak duchy zaczęły się tam wynurzać jakieś stwory ! Bojąc sie poruszyć, przetarł ze zdumieniem oczy i osłaniając je dłonią przed blaskiem, przyjrzał się, zaskoczony, powstałemu zjawisku. Ujrzał niesamowity widok czarnych jak smoła / zapewne efekt patrzenia pod wschodzące słońce / kilkudziesięciu sztuk małych delfinów ? Zaraz ... nie, to były przecież wymarzone kilkukilogramowe lechole ! Stado wynurzało sie i zanurzało, w cyklicznym, delfinowskim stylu poruszania się w wodzie.I wszystko to w absolutnej ciszy. Bał się poruszyć, aby nie spłoszyć tańczących ryb. Nie wie ile to trwało, minutę, dwie , dziesięć....Tak jak nagle się pojawiły, tak też bezszelestnie zniknęły gdzieś w czeluściach jeziora. Stał oniemiały, pełen zachwytu, syty wrażeń. Jeziorsko, wiosna 1997r. 1 Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Tench_fan Posted January 2, 2018 Share Posted January 2, 2018 Mistrzu Joda. Podrap się po głowie i wyczaruj kolejną historię Tusz zaschnie w kałamarzu. Quote Link to comment Share on other sites More sharing options...
Recommended Posts
Join the conversation
You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.