Po sąsiedzku mieszkał Ginek. Ginek liczył sobie o 4 lata więcej i przerastał o głowę najwyższego z nas. Pochodził z dość dużego gospodarstwa więc nie miał czasu na chodzenie z nami na ryby.
W dni świąteczne natomiast zjawiał się nad rzeką i bezceremonialnie kąpał się w dołku na " walczakowym ", nie bacząc na zarzucane przez nas w to miejsce zestawy . Byliśmy na niego wściekli ale na otwarty sprzeciw nie odważaliśmy się, wobec znacznej przewagi siły po stronie Ginka - dryblasa, zaprawionego do ciężkiej pracy w rolnictwie. Parę razy próbowaliśmy ale kończyło to się na...bezmyślnym ujadaniu i krążeniu przez stado ratlerków wokół otoczonego niedzwiedzia. Jak miał dobry humor potrafił też dać sztachnąć się " sportem " i śmiać się do rozpuku gdy nasze płuca chciały wyskoczyć na zewnątrz po takim " zaciągnięciu ". Mawiał przy tym : -"... sport to zdrowie póki ojciec się nie dowi, hehehe..." Pouczał nas też: -"... ryb sie nie łowi, ryby sie łapi ...hehehe." Wchodził przy tym do rzeczki / woda sięgała mu ponad pas / i wkładał w korzenie te swoje wielkie łapska, po czym, za chwilę ... wyjmował płoć lub okonia, często takie powyżej 20 cm. W każdym bądz razie większe od tych naszych łowionych na wędki. Mówił też przy tym : "... rybkę trzeba pogłaskać po ogonie i jak im zesztywnieje to nie mogą się już ruszyć, no bo mają zablokowany ster ...hehehe ". Raz skusiłem się aby z nim uczestniczyć w takim obmacywaniu korzeni. Po włożeniu dłoni w ich gmatwaninę poczułem tak mocne ukłucie, że wyskoczyłem na brzeg jak oparzony machając krwawiącym palcem. Reszta jak to zobaczyła to, podobnie jak ja, skutecznie wyleczyła się z tej metody pozyskiwania ryb. Uraz pozostał mi tak silny, że do tej pory za nic w świecie nie włożyłbym ręki w jakieś podwodne chaszcze. Ginek, strzykając śliną przez zęby, wycedził "...inteligenciki p......, ..hehehe ". Mieliśmy jednak i pożytek z Ginka, bo zdarzało się, że w niedzielę bywało więcej chętnych do kąpieli, zwłaszcza na ostrowskim brzegu. Wtedy jego postura i siła skutecznie hamowały zapędy innych osiłków, aby nas przeganiać z tego miejsca.
Naprzeciw Dziadków mieszkał Szmaj. Pamiętam jego wielgachne wąsiska i niesamowite pojazdy, jakie wprost wyczarowywał z drewna. Był geniuszem stolarstwa. Jego mini traktorki i samochodziki o wielkości wystarczającej aby dzieciak mógł w nich wygodnie zasiąść, były obiektem naszych wzdychań i dziecięcych marzeń. Konstruując je zachowywał proporcję i kolorystykę prawdziwych pojazdów. Czasami pozwalał nam nimi pojezdzić. Poruszały się napędzane siłą mięśni nóg małego kierowcy, za pomocą sysytemu dzwigni i przekładni zmyślnie ukrytych pod pulpitem deski rozdzielczej pojazdu. Był też miejscowym twórcą ludowym i gawędziarzem, a połowę domu przeznaczył na muzeum starych wiejskich sprzętów. Oprowadzał po nim liczne wycieczki, opowiadając przy tym niezliczone historie i anegdoty. A wieczorami przychodził do Dziadka Andrzeja i miał miejsce ceremoniał słuchania Radia Wolna Europa. Nie mogliśmy się nadziwić jak można słuchać tych przerazliwych trzasków i gwizdów zagłuszanej audycji. Ale intrygowała nas ta cała atmosfera konspiracji, jaka towarzyszyła tym swoistym radiowym spektaklom - zasłonięte szczelnie okna / nie wiadomo po co bo " chłopy " odpalali jednego " sporta " od drugiego i w izbie była niezła dymówa, aż w oczy szczypało /. Do tego przyciemnione światło, rozmowy półgłosem. Niewiele z treści audycji się słyszało ale gdyby nawet - to i tak niewiele z niej rozumieliśmy. Ale ostro protestowaliśmy gdy wyganiano nas spać.
Początek lat siedemdziesiątych to już praca zarobkowa przez część wakacji. W naszej rodzinnej wsi zboże wtedy kosiło się za pomocą kosiarek z napędem konnym. Wymagało to ręcznego formowania i wiązania snopków. Łan zboża podzielony był na 4 równe działki i do wiązania potrzeba było 5 ludzi, którzy krążyli po kolei za kosiarką poruszającą się dookoła pola. Ze względu na młody wiek, a przede wszystkim na nie przyswyczajenie do ciężkiej pracy, pracowaliśmy nie na trzech lecz na dwóch działkach, zarabiając w ten sposób 2 dniówki. Chociaż jedliśmy przy tym za trzech / a może i czterech, bo apetyty dopisywały / to gospodarze i tak byli zadowoleni wobec nagminnego braku rąk do pracy. Nigdy nie zapomnę pobudek po takim pierwszym dniu harówki, gdy wszystkie, nawet najmniejsze kostki bolały, bolały plecy, bolały dłonie z pozadzieranymi przez " powrósła " od snopków skórkami od paznokci, bolało wszystko. A tu trzeba wstawać już o 6-ej !! Bo od 7,30 na pole. Tragedia wprost ! Po kilku dniach mijały tak ostre doznania i jakoś te 2-3 tygodnie przeżywaliśmy. Potem wypłata, oddanie wszystkiwgo mamie / nawet przez myśl nam nie przyszło, że może być inaczej /. Zawsze nam pozostawiała część zarobionych pieniędzy. No to na to tylko czekaliśmy. W dzień targowy udawaliśmy się na zakupy do Kalisza. Zawsze były tam 2-3 stoiska z artykułami wędkarskimi i z wypiekami na twarzach oglądaliśmy, przeglądaliśmy, dotykaliśmy. I tak na zmianę - towar, a za chwilę, ukrywając sie przed ciekawskimi, obcymi oczami - swoje zasoby pieniężne w kieszeniach. Niestety ceny i wówczas były solidne, i tak naprawdę, to trzeba się było sporo naprzebierać aby kupić nie to co by się chciało ale to na co wystarczało. Pierwsze nasze decyzje to zamiast przepięknych, ręcznie " obrobionych " bambusówek - wędeczki z trzciny, długie na ok. 2,5 m. Nie uzbrojone, ale na pierwszy rzut oka bardzo przypominające te ostatnie. Przelotek też nie kupowaliśmy ale za to wystarczyło na solidne kołowrotki o ruchomej szpuli - radzieckie " katuszki ", bardzo lekkie, bo wykonane z jakichś aluminiowych stopów i dodatkowo z maksymalną ilością otworów w obudowie. Nie miały hamulca ale terkotkę, a jakże ! Znaczny, kilkunastocentymetrowy przekrój szpuli pozwalał na szybkie zwijanie żyłki. Jak się potem okazało był to przysłowiowy " strzał w dziesiątkę ", jeden z najlepszych zakupów wędkarskich w moim życiu. Kołowrotki ułatwiały łowienie zarówno " na spław " / ze względu na małą wagę oraz lekko obracającą się szpulę / jak i na żywca / solidność wykonania /. " Katuszka " ta służyła mi przez 20 lat ! Do tego, każdy z nas, dołożył po 50 m gorzowskiej tęczówki, o przekroju 0,30. Ta żyłka wtedy to było top trendy. Oczami wyobrazni widzieliśmy już jak największe rybie okazy z Łużycy padają naszym łupem, bo uwierzyliśmy sprzedawcy, że jest niewidoczna w wodzie. Przekonał nas do tego, że jak ryba nawet ją dotknie, to się nie przestraszy bo nie jest w stanie zauważyć żyłki ! Zapewniał przy tym, że tylko u niego można takie cudo nabyć. Liczyliśmy więc, że Zdzich " pęknie " z zazdrości na widok tęczóweczki i pozostałych nabytków. Całość zakupów uzupełniały po 3 "stalki " z kotwiczkami, po kilka haczyków i po 5 m przyponówki 0,15 i 0,25. Zakupiliśmy też po 1 spławiku żywcowym w kształcie odwróconej wydłużonej kropli o wyporności 15 g, cudownie pomalowanym na czerwono od góry i zielono na korpusie. Przy okazji " wciśnięto " nam po dwa minispławiczki " kierunkowe " . Pan wyjaśnił, że należy zakładać je przed spławikiem żywcowym w odległości na jaką pozwoli wędka przed zarzuceniem, a wtedy nie ma potrzeby błądzenia wzrokiem gdy nie zauważy się miejsca wciągnięcia spławika pod wodę. Jak się okazało, spławiczki te sprawdzały się rewelacyjnie ale przy innej metodzie. Tak uzbrojona " banda trojga " nie mogła już doczekać się wyjazdu do Babci.
AUTOR: JUREK

By Grendziu

By Grendziu •
Wakacje u Babci - Ginek
Edited by Grendziu